Trochę zwolniłam tempo. I od razu cieszy mnie śpiew ptaków o szóstej rano :)
W niedzielę wysłałam towarzystwo do kina. Tzn ja miałam z nimi jechać- taka rekompensata mojego zagonienia. . . ale L się uparł, że on z nimi..
Chłopaki chcieli na Pingwiny, Martyśka na Barbie, więc kompromisem był Sponge Bob.
Niestety wrócili niezbyt zachwyceni. Tylko Martynce się bardzo podobało- może dlatego że to był jej pierwszy raz w kinie.
Nie było ich 3 godziny a ja odpoczęłam - sprzątając.
Jak cudownie się sprząta jak nie ma co 15 sekund MAMO, jak można wtrzepać zabawki do pudła i nie ma ryku, że akurat tu i teraz są mega potrzebne i żyć się bez nich nie da.
Ale L wrócił i zdechł.
Brzuch go bolał i przespał całą niedzielę.
Rodziców połamała grypa, oczywiście nie chcą do lekarza (mega kolejki) i leczą się domowymi sposobami.
Mnie zaczęło łamać w kolanach to walnęłam sobie 5000 mg witaminy C i jakoś żyję.
Babcia jest w szpitalu. Doszły kłopoty z sercem. Ale nie mam jak jej odwiedzić, więc wiszę na telefonie i słucham babci opowieści. Dałam na luz. Ja i tak moim zdaniem odwaliłam całkiem dobrą robotę, teraz jak mam rodziców chorych i nie mam z kim Martyśki zostawić to niech pozostałe wnuczki trochę się zorganizują.
Mała odsypia noc- już drugą z kolei źle spała, a ja biorę się za szmatę... Kocica zarzygała mi pół mieszkania. Takie uroki ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz